This text is replaced by the Flash movie.

Słownik Ekstremalny- Dziennik Zachodni - 15.06.2007

10-12-2007

Słownik ekstremalny
Aby zdobyć Mount Everest, potrzebna jest: motywacja, odwaga, poświęcenie. Trzeba liczyć się ze zmęczeniem, strachem i samotnością. Opowiedzieli nam o tym Robert Rozmus i Marian Hudek, alpiniści ze Śląska, którzy właśnie wrócili z wyprawy w Himalaje

Motywacja

Robert Rozmus: Wymarzyłem sobie, żeby zdobyć Everest. Ale gdy zaczyna się robić plany, przychodzą obawy: czy się uda, czy warto. Wtedy człowiek niemalże się zmusza do dalszej pracy. Ja postawiłem sobie cel i zrobiłem wszystko, żeby go osiągnąć
Marian Hudek: Odkąd postanowiłem, że jadę, sprawa była oczywista. Nie musiałem się specjalnie motywować. Everest był moim dziecięcym marzeniem. Tak się jednak złożyło, że stosunkowo późno w ogóle zobaczyłem wyższe góry. Pierwszy raz w Tatrach byłem w wieku 30 lat. Trochę się im przyjrzałem i już podczas drugiej wizyty wszedłem na Rysy. Jestem samotnikiem z charakteru. W górach uspokajam się. Przez 20 lat pracowałem w górniczym dozorze technicznym. To było bardzo stresujące zajęcie.

Nieporozumienia


Robert Rozmus:Nie mieliśmy. Zespół tworzyły osoby, które potrafiły się dogadać. Oczywiście, po pewnym czasie byliśmy zmęczeni swoją obecnością, ale nie rodził się z tego powodu żaden konflikt.

Marian Hudek:Jak na tak długą wyprawę, właściwie wszystko obyło się bezstresowo. Wejście na szczyt nie jest zadaniem tylko fizycznym. 50 proc. powodzenia to psychika. Widziałem pod Everestem inne ekipy, których wspinaczom psychika odmawiała posłuszeństwa.

Odwaga

Robert Rozmus:Decydując się na Everest wiedzieliśmy, że można tam stracić życie, szczególnie w tzw. strefie śmierci, powyżej 8.000 metrów. Oczywiście jest granica odwagi, której się nie przekracza. Ale nie byliśmy pewni, gdzie przebiega. Każdy pod szczytem czekał na ładną pogodę. Gdyby ta ładna pogoda nie przyszła, ludzie zapewne próbowaliby wchodzić w średnią pogodę. Ja sam wychodziłem, gdy padał śnieg. Gdyby spadło go więcej, mogłoby być trudno.

Marian Hudek:Kaskaderstwa w górach nie uprawiam. Tego byłem pewien. Ale na dużej wysokości różnie zachowuje się świadomość. Ludzie widzą rzeczy, które naprawdę nie istnieją. W takiej sytuacji pomaga używanie tlenu.

Poświęcenie

Robert Rozmus:Dużo dolarów, czasami (śmiech). Straciliśmy też pewnie trochę szarych komórek, ale w granicach normy (śmiech). Nie mamy żadnych odmrożeń, nic się nikomu nie stało. Organizm jest mocno wycieńczony, ale myślę, że za miesiąc, dwa dojdzie do siebie.

Marian Hudek:To droga wyprawa. Długo przed wyjazdem trzeba myśleć o sposobach jej realizacji i wiele rzeczy trzeba poświęcić. Koszty kształtują się na poziomie około 20 tys. dolarów na osobę.

Radość


Robert Rozmus:Na samej górze jest z powodu zmęczenia i perspektywy niebezpiecznego zejścia mocna przytępiona. Człowiek czuje ulgę, że to już koniec drogi pod górę. Satysfakcja przychodzi dopiero teraz. Oczywiście, na szczycie pojawiają się myśli: jestem na najwyższej górze świata, udało się! Ale im dalej od tego momentu, tym bardziej się to czuje.

Marian Hudek:Największą radość czułem ewidentnie po zejściu do bazy. Bez wątpienia dużo większą niż na samym szczycie. Stamtąd jest długa droga na dół, a wielu ludzi ginie właśnie przy zejściu

Strach

Robert Rozmus:Czułem go w najtrudniejszym miejscu na całej trasie. Na wysokości 8.600 metrów n.p.m. jest pionowy uskok. Wokół było mnóstwo świeżego śniegu a jednocześnie sporo oblodzeń. Przy ścianie wisiało kilka lin, ale nie widziałem, która jest słaba, która poplątana, a która dobra. Wybrałem jedną z nich i wszedłem na stromą grań. Bałem się, że się poślizgnę. Udało mi się dojść do drabiny ustawionej przy pionowej skale. Nad nią zostało mi do zrobienia trzy metry. Na tym odcinku było tyle świeżego śniegu, że nigdzie nie chciał mi „siąść” czekan. Na dodatek płanieta – urządzenie, które służy do asekuracji na linie – zaczęła mi się ślizgać z powodu oblodzenia. Wystraszyłem się, bo pode mną była przepaść, a ja oprócz nóg nie miałem żadnego punktu zaczepienia.

Marian Hudek:Podczas samego wchodzenia na szczyt nie miałem momentu, w którym strach przybrałby skonkretyzowaną formę. Kiedy jestem w akcji, skupiam się tylko na niej. To sprawa konstrukcji mojej psychiki. Największe przerażenie ogarnęło mnie, gdy po przyjeździe oglądałem górę z tzw. bazy chińskiej (5.300 m n.p.m.). Od strony północnej Everest jest wyeksponowany w całej okazałości. Widać jego ogrom.

Uznanie

Robert Rozmus:Dla mnie ważniejsze jest uznanie bliskich, dopiero potem środowiska.

Marian Hudek:Dla mnie też.

Samotność

Robert Rozmus:Świadomość, że może przyjść niebezpieczeństwo, nasila tęsknotę.

Marian Hudek:Pewnie, że tęskni się, także za ciepłem kobiecym. Ale tam jest to duża abstrakcja. W sensie fizycznym człowiek jest tak zmęczony, że mniej abstrakcyjne myśli bardzo szybko przechodzą.

Zmęczenie

Robert Rozmus:Kiedy minąłem to zdradliwe miejsce nad drabiną, znalazłem się na sporym wypłaszczeniu. Szedłem w stronę szczytu, wydawało mi się, że wszystko przebiega tak jak trzeba, ale nagle spostrzegłem, że wyprzedzają mnie inni alpiniści. Chwilę później pojawiły się małe uskoki. Zrobiłem dwa kroki i padłem ze zmęczenia. Brakowało mi oddechu, nie miałem siły iść dalej. Zorientowałem się, że skończył się tlen w butli. Kiedy ją zmieniłem na nową, poczułem się od razu lepiej. Wielkie zmęczenie dopadło mnie, gdy po zejściu ze szczytu, trafiłem do obozu III (8.300 m n.p.m.). Próbowałem sobie zrobić herbatę, ale po prostu zasnąłem. Chciałem schodzić do „dwójki” (7.600 m), bo nie powinno się nocować w „trójce”, ale nie byłem w stanie tego zrobić.

Marian Hudek:Największe zmęczenie ogarnęło mnie przy zejściu. Chciałem od razu trafić do bazy ABC (6.400 m n.p.m.). Wiedziałem namioty, ale wątpiłem, że uda mi się do nich dojść. Nie potrafię jeść podczas zdobywania szczytu, właściwie tylko piję herbatę. Byłem więc czwarty dzień bez posiłku. Schodząc, straciłem chyba resztę energii, jaką miałem. Tymczasem trzeba cały czas uważać, gdzie się stawia stopy. Robiłem małe, 20-30-centymetrowe kroczki. Droga na dół to była wieczność.

Zyski

Robert Rozmus:Wejście na Everest to dla mnie, jako dla osoby zajmującej się zawodowo organizacją wypraw, chyba dobra reklama. Ludzie inaczej będą patrzeć na mają działalność.

Marian Hudek:Patrząc z perspektywy ekonomicznej, związanej z moją pracą w branży budowlanej, może mieć to również znaczenie w reklamie. Pewnie będzie więcej zleceń, chociaż nie narzekam na ich brak.




Rozmawiał: Adrian Ołdak




W dniach od 15 do18 maja 2007 r. Mount Everest zdobyło kolejno trzech śląskich alpinistów: Marian Hudek (43 lata) z Jastrzębia Zdroju, Roman Dzida (45 lat) z Czechowic-Dziedzic i Robert Rozmus (32 lata) z Tychów. Są to 22., 23. i 24. polskie wejścia na najwyższą górę świata (8.850 m npm) i 9., 10., 11. od strony północnej (chińskiej). Wyprawa trwała od 2 kwietnia do 26 maja. Odbywała się pod szyldem tyskiego klubu turystyki kwalifikowanej Annapurna, któremu szefuje Robert Rozmus. Polskim wspinaczom towarzyszyło dwóch Szerpów: Mingma Temba i Mingma Dukpa. Razem z nimi na szczyt weszli Hudek i Dzida. Rozmus zrobił to w pojedynkę.